Dywagując w tematyce dowodzenie istnienia/nieistnienia boga (w formie dowolnej), posłużę się metaforą (parabolą nawet) i stworzę na potrzeby tego problemu jakąś wyimaginowaną teorię powstania wszechświata, której to propagatorzy są przekonani, że opisywanych przez nich procesach powstało wszystko co nas otacza. Nazwę ją TEORIĄ X. Propagatorzy tej teorii są przekonani o jej słuszności, choć nie mają żadnych dowodów na jej potwierdzenie. Owszem operują jakimś aparatem matematycznym. Wskazują na jakieś poszlaki. Niestety nie są wstanie jej udowodnić. Teoria jest dla nich fundamentalna, dyskutują o niej zwołują sympozja, na których dochodzą do rozmaitych wniosków: A to, że teoria ta jest niepodważalna, a to że jest jedyną słuszną, a to że żaden ludzki umysł nie jest wstanie jej zgłębić do końca. Z braku dowodów propagatorzy stają się wyznawcami więc pozostaje im wiara w to, że ich teoria jest prawdziwa. Nie trywialna wiara w coś tam, lecz w istotę bytu i genezę rzeczywistości.