wtorek, 14 grudnia 2010

“Selekcja negatywna”.


O inżynierii genetycznej jako remedium na skutki rozwoju medycyny klasycznej.


Co dzień zasypywani jesteśmy opisami spektakularnych osiągnięć medycyny, nowych możliwości leczenia chorób, odkryciami leków o zbawiennym działaniu. Jako społeczeństwo domagamy się dostępu pełnego do tych dóbr. Chcemy by nas leczono bez względu na koszty, bo nasze życie jest przecież jedyne i bezcenne. Tylko czy taka roszczeniowa postawa poszczególnych osobników dotkniętych problemami zdrowotnymi jest właściwa i z punktu widzenia gatunku i jego żywotnych interesów związanych z przetrwaniem? Odpowiedź niekoniecznie jest oczywista...

Na przekór intuicji, zamierzam przedstawić nieco inne spojrzenie na problem, nie tyle negujące zasadność stosowania nauk medycznych, co ukazujące negatywny skutek uboczny ich przewlekłego i powszechnego stosowania na przestrzeni wieków. Ujmując dalszą treść w skrócie, przytaczam tu i roztrząsam tezę, że w wymiarze genetycznym, dla ludzkiej populacji, bardzo powoli ale systematycznie, jakość zastępowana jest ilością, a winę za ten stan rzeczy ponosi w szczególności medycyna oraz pośrednio inne dziedziny postępu cywilizacyjnego.



Problem negatywnej selekcji genetycznej (a właściwie pozytywnej selekcji cech negatywnych) wynikający z rozwoju medycyny, a najbardziej jej współczesnych form wydaje się być nieco marginalizowany przez szersze środowiska naukowe i medyczne, a na pewno nie słyszy się o nim w mediach. Bagatelizowany jest wpływ presji środowiskowej, a właściwie jej zanik, związany z coraz to nowszymi metodami leczenia chorób, w tym tych o podłożu genetycznym. Mając na myśli choroby genetyczne chodzi mi o wszelkie schorzenia i ułomności funkcjonalne organizmu, które możemy odziedziczyć po naszych bliższych bądź odleglejszych krewnych. Listę tych defektów otwierają takie trywialne ułomności jak, alergie, znamiona, poprzez skłonności miażdżycowe, choroby nadczynności lub niedoczynności układu odpornościowego, nowotwory, białaczki, choroby degeneracyjne układu nerwowego, po choroby o złożonym podłożu genetycznym mające w nazwie najczęściej słowo “zespół”. Ale nie tylko choroby stricte genetyczne są tu istotne, zmniejszenie presji środowiskowej związane ze stale rosnącą samoświadomością zdrowotną, higieną, poznawaniem przyczyn i radzeniem sobie z dolegliwościami. To wszystko, plus jeszcze pozytywne aspekty związane z rozwojem cywilizacyjnym i podnoszeniem bezpieczeństwa i komfortu życia, powoduje, że reguły twardej gry zwanej selekcją naturalną, jakie obowiązują w świecie zwierząt, u nas ludzi są o wiele łagodniejsze. Przedłużanie życia osobnikom chorym i słabym, to cecha która najsilniej rozwinęła się wśród przedstawicieli naszego gatunku. Od zarania dziejów odkąd zaczęto stosować proste metody lecznicze, zioła, składanie złamanych kończyn, wyrywanie zębów i proste zabiegi chirurgiczne, rozpoczął się proces hamowania „selekcji naturalnej” eliminującej osobniki słabsze i niedostosowane. W wielu przypadkach, jeszcze przed stu laty, młody człowiek z chroniczną astmą był skazanym na pewną śmierć we wczesnym dzieciństwie. Jednak rozwój sztuk medycznych powoduje, że osoby te o wiele częściej dożywają okresu rozrodczego i wydają potomstwo, przekazując im swoje “negatywne” cechy i zwiększają tym samym pule uszkodzonego DNA w populacji. Mam wrażenie ze pierwsze efekty tego procesu możemy już obserwować w makroskali. Zwiększona zachorowalność na choroby nowotworowe czy alergie niekoniecznie musi być związana jest wyłącznie z czynnikami środowiskowymi takimi jak, zanieczyszczenie środowiska czy styl życia. Przyczyn możemy doszukiwać się również w coraz większym nagromadzeniu uszkodzonego materiału genetycznego będącego właśnie wynikiem rozwoju cywilizacyjno-technicznego na wielu polach w tym w szczególności medycyny. Co zatem robić by nie doprowadzić do całkowitej degeneracji genotypu homo sapiens? Wydaje się, że do takiej sytuacji raczej niedojdzie bo prędzej czy później zadziałają mechanizmy sprzężenia zwrotnego, które przy nagromadzeniu krytycznej ilości negatywnych cech u istotnej części populacji spowodują zwyczajnie załamanie i upadek cywilizacji. Związane to będzie z wymieraniem i kosztami ( w tym czysto ekonomicznymi) związanymi z utrzymywaniem “chorej” populacji. Skutkiem czego po pewnym czasie zatracą się jej osiągnięcia naukowo-techniczne i zniknie główny czynnik “negatywnej selekcji”. Reszty dokona dobór naturalny eliminując słabe osobniki, pozostawiając te zdolne przyjąć reguły twardej gry bez pomocy zdobyczy nauki. Do zagłady homo sapiens zapewne nie dojdzie ale upadek cywilizacji, choć oczyszczający, nie jest radosną wizją przyszłości. Zatem co należy zrobić by zachować obecne status quo, albo jeszcze lepiej zachować obecny dodatni trend rozwoju cywilizacyjnego? Zaprzestanie leczenia chorób, wszystkich czy tylko tych o podłożu genetycznym nie wchodzi w grę. To działanie niehumanitarne i przede wszystkim uwsteczniające pod względem etycznym, społecznym i naukowym. Należy zatem dalej podążać w obranym kierunku teraz już bardziej świadomie niż przed wiekami, kompensując negatywny wpływ “medycznego czynnika” innym o pozytywnym działaniu.

W tym miejscu do gry powinna wejść budząca tak wiele etycznych kontrowersji, inżynieria genetyczna i powiązane z nią dziedziny biotechnologiczne. Sama nazwa o pejoratywnym wydźwięku, działa niczym woda na młyn eko-oszołomów i teologicznych monopolistów jedynej prawdy. Jednak to bardzo obiecująca i szeroka dziedzina nauki, o niespotykanym wręcz potencjale możliwych zastosowań. Notabene znana przecież ludziom od wieków odkąd udomowili wilka, dzika, czy z dzikich traw wyhodowali pierwsze zboża. Przykłady modyfikacji genetycznych poczynionych przez człowieka na przestrzeni jedynie kilku tysięcy lat można mnożyć, a tępą i polotu mogłaby mu pozazdrości sama natura, gdyby ta zazdrościć potrafiła. Natura niestety inteligencją obdarzona nie jest i nie potrafi tak jak człowiek wybierać cech jakie chciałaby rozwinąć u swoich podopiecznych. Za to my wyhodowaliśmy psy z przytłumionym instynktem zabijania, na rzecz zachowań stadnych, lub innych cech jakich byśmy się nie dopatrzyli u dzikiego wilka. Nasza wersja kukurydzy, nawet ta z przed GMO, posiada cechę nam przydatną, a nie samej kukurydzy, gromadzi o wiele więcej cukrów niż jej potrzeba, płaci za to pewną cenę, ale za to zyskuje możnego protektora, który zapewni jej wzrost w przyszłym pokoleniu. Skoro od wieków wpływamy na geny innych gatunków, dlaczego tak boimy się nowoczesnej inżynierii genetycznej? Przecież różnica polega tylko na metodach i narzędziach, obecnie dużo bardziej skutecznych i precyzyjnych. Zamieniamy dotychczasowy krzemienny nuż na precyzyjny skalpel. Oczekujemy tych samych efektów co nasi przodkowie, lepszych zbiorów, bardziej mięsnych zwierząt itp. Skoro tak to może pójdźmy dalej i pomóżmy samym sobie, zacznijmy naprawiać to co przez brak świadomości swojej natury i w dobrej wierze zaczęliśmy psuć. Stosowanie biotechnologii, musi podlegać pewnym normom i ograniczeniom, ale skoro modyfikacje w naszym własnym genotypie poczynione mniej lub bardziej nieświadomie przez rozwój cywilizacyjny i jego zdobycze medyczne, nie stanowią dla większości z nas problemu moralnego i wydają się być naturalne. To dlaczego nie potraktować tak zdobyczy biotechnologicznych i nie podnosić dzięki nim komfortu i jakości życia. Osiągnięcia te są w końcu dziełem naszych umysłów, które to uformował się w procesie naturalnej selekcji, więc ich wspólne umiejętności wpływania bezpośrednio na geny winny być traktowane jako jak najbardziej naturalne. Skoro nie mamy moralnego prawa odmawiać potrzebującym dostępu do osiągnięć współczesnej medycyny, to nie mamy go również wobec zdobyczy współczesnej bioinżynierii.

Wśród przeciwników usystematyzowanej i zaplanowanej ingerencji w nasze DNA dominują w większości bigoci uznający człowieka za dzieło boże, a ingerencję w to dzieło za świętokradztwo i występek przeciw najwyższemu. Zdają się nie zauważać, że ich domniemany stworzyciel w kilku miejscach delikatnie rzecz ujmując spartolił robotę, którą moglibyśmy poprawić. To z reguły ci sami zatroskani obrońcy “naturalnego porządku”, którzy są przeciwni in vitro, badaniom nad komórkami macierzystymi, czy GMO. W ich argumentacji więcej jest emocjonalnego zacietrzewienia ignorancji i teologicznych mrzonek , niż rzeczowej argumentacji. Oczywistym jest, że dla dobra nas wszystkich, równolegle z rozwojem nauk genetycznych i biotechnologicznych, toczyć powinna się rzeczowa dyskusja nad jak najlepszym i jednocześnie bezpiecznym, wykorzystaniem ich zdobyczy. Nie można się jednak zgodzić na zatrzymywanie badań, gdy brak jest argumentów za ich zaprzestaniem, a perspektywy możliwych korzyści są budujące.

Istniej oczywiście ryzyko, że za czas jakiś zaczniemy dostrzegać skutki uboczne stosowania inżynierii genetycznej, podobnie jak dziś medycyny, ale skoro przed wiekami powiedzieliśmy „A” teraz musimy powiedzieć „B”, a naszym potomnym pozostawmy kolejne litery tego alfabetu. Kto wie dokąd może nas to zawieść? Piewcy transhumanizmu już wieszczą rozłam ludzkiego gatunku, powstanie odrębnych gałęzi naszego drzewa, niekoniecznie będące skutkiem procesów naturalnych, ale naszych świadomych wyborów lub konieczności wynikających z problemów na jakie natkniemy się w kolejnych stuleciach.

Ktoś powie w ten sposób zatracimy swoje człowieczeństwo. Rzecz jednak w tym, że człowieczeństwo nie jest constans, na przestrzeni tysiącleci zmieniały się nasze zachowania społeczne, psychika, kultura i geny. Nie ma jednoznacznej definicji człowieka z perspektywy ciągłości ewolucji, w tym ujęciu człowiek jest elementem drogi genów przez eony. Teraz dostaliśmy możliwość pewnego uniezależnienia się od determinacji genetycznej, mamy technologiczne możliwości wpływać na tępo zmian jakim podlegamy, kierunki w których podążmy jako gatunek. Czy z tego skorzystamy, a jeśli tak czy rozsądnie? Czas pokaże. Osobiście jestem pełen wiary... wiary w człowieka i jego następców.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz