czwartek, 18 listopada 2010

Wysoka kultura z niskich pobudek.

Teatr, bo o tym będzie mowa, daje nam, a przynajmniej mi, to samo co powszechnie oferuje kultura w wydaniu masowym. Bo niby co różni sztukę wysokich lotów od serialu (mydlanej opery)?  Przecież w gruncie rzeczy tu i tu  chodzi o to samo, spełniamy swoje pragnienie zgłębienia cudzego życia. Stajemy się podglądaczami, pragniemy dotknąć świata cudzymi oczami i łapczywie spijamy esencję emocji, które na szczęście nie są naszym udziałem. Kierujemy się de facto niskimi pobudkami, wynikającymi z naszej wrodzonej wścibskości. Z niemałą  satysfakcją przyodziewamy się w cudze umysły. Jedni robią to bezwiednie w co dziennym marazmie dnia powszedniego, wiedzeni rytmem ramówki stacji TV i inni robią to z premedytacją, celebrując ucztę doznań w mrokach widowni teatru.
Tym co faktycznie wyróżnia teatr od popkultury, to poziom ekspresji w wyrażaniu  emocji,  czasem wręcz nieokiełznanej i zazwyczaj w bardziej zaewoluowanej intelektualnie formie. Dopełnieniem tego fetyszyzmu, włażenia w cudze głowy, jest relacja jaką potrafią stworzyć aktorzy teatralni z widzami. Relacja jakiej nie stworzy: ni "płaski" gwiazdor z telewizora, ni trójwymiarowy awatar z kina. Ci odtwórcy zazwyczaj potrzebują kilku dubli dla każdej sceny, teatr jest żywy bez poprawek, przez co stwarza wrażenie autentyczności. Mimo, że często przejaskrawiony w kreowaniu postaci, ma się wrażenie, że aktor na deskach jest w swojej grze "z krwi i kości". Prze co staje się bardziej  empatyczny i pociągający intelektualnie. Taki stan ułatwia zbliżenie umysłów i  nieodparcie zachęca, by głęboko spojrzeć w świat  autora sztuki przez pryzmat adaptacji reżyserskiej, oczami interpretacji aktorskiej przyozdobionej w jego  i własne emocje wynikające z  wzajemnej, acz subtelnej, interakcji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz